Za każdym razem, kiedy ląduję pośród starożytnych artefaktów mam wyrzuty sumienia. W głowie słyszę głos zafascynowanej archeologią przyjaciółki, która – gdyby tylko tu była – wyjaśniłaby mi każdy szczegół. Dlaczego ten kamień leży tu, a nie tam, co oznacza napis wyryty w starogrece, kim był ten, którego popiersie leży teraz na postrzepionej trawie. Tymczasem, mimo że szyja boli od ciągłego obracania głową, niewiele ciekawego dostrzegam w stanowiskach archeologicznych.
To nie tak, że nie doceniam piękna w proporcji kolumn czy rzeźbach, które, choć pozbawione rąk czy głów, nadal dumnie się prężą. Jako dziecko epoki, w której drogi naprawia się częściej niż się buduje, mam ogromne wyrazy uznania dla twórców tego, co przetrwało setki tysięcy lat. Po prostu…
Natura zdobywa u mnie większe uznanie. Wstrzymuję oddech dopiero wtedy, kiedy przenoszę wzrok na horyzont i czuję przestrzeń. Kiedy widzę surowe góry, odcinające się na łagodnym tle nieba, nagie skały przebijające się tu i ówdzie, niewielkość, wielkich przecież drzew, które z góry przypominają skupisko krzaczków.
Kiedy po trzech latach odkładania (a trochę unikania) wycieczki, w końcu dotarłam do Delf, miałam mieszane uczucia. Kiedyś opiewająca sławą wyrocznia, wyglądała jak wielka piaskownica, z której niesforny czterolatek zapomniał zabrać swoje zabawki. Kolumny różnej wysokości wyrastające z niemi, nadłamane skalne bloki, niezadaszone skarbce…
Nic mnie nie wzruszało. Nie mogłam jednak zaprzeczyć historii, która za nimi się kryła…
Każdy metr pokonany pod górę i każde spojrzenie rzucone za siebie przypominało o tym, co skłoniło mnie do odwiedzenia pępka starożytnego świata.
Wzgórza dookoła trwały niewzruszone. Blokowały wzrok przed sięgnięciem dalej i jednocześnie pozwalały odpocząć w niezmierzonej przestrzeni. Poczułam mrowienie w okolicy szyi. Właśnie wtedy zrozumiałam, że gdybym w tym miejscu stała z tą samą przyjaciółką-fanatyczką wykopalisk, obie nie przestałybyśmy wzdychać. Każda z właściwych dla siebie powodów.